poniedziałek, 23 listopada 2009

Manipulacja i wychowanie czyli socjopułapka

Wizja dosyć smutna, niestety sporo w niej prawdy. Wszystkie fakty społeczne (małżeństwo, praca itp.) są „rzeczami”, istnieją niezależnie od człowieka, po to, aby go sobie podporządkować; człowiek żeni się i pracuje głównie (i niekoniecznie świadomie!) po to, aby wnieść do społeczeństwa jakieś wartości. Człowiek chce odgrywać role jakie przygotowało mu społeczeństwo, role te z kolei wymuszają na ludziach konkretne działania; muszą się do nich dostosować (stają się częścią machiny społecznej), co prowadzi do stwierdzenia, że człowiek staje się tym, za kogo jest uważany. Człowiek obcujący z większą grupą społeczną jest narażony na szansę przejęcia poglądów i zachowań tej grupy, niekiedy wbrew sobie; mimo to później nowo nabyte poglądy i zachowania przejmą kontrolę nad poprzednimi i z czasem je zastąpią jako te jedyne i słuszne. Nagłe zmiany środowiska w jakim człowiek był przyzwyczajony przebywać np. właśnie wstąpienie w szeregi jakiejś organizacji mogą wywołać konflikt wewnętrzny i drastyczną zmianę osobowości takiego człowieka, np. intelektualista wcielony do armii stanie się prostakiem (przykład według Bergera).
Współczesny człowiek zmuszony jest niekiedy posiadać zupełnie skrajne i kolidujące ze sobą osobowości. Mnogość masek jakie przez całe życie zakłada człowiek jest m.in. konsekwencją socjalizacji i przyczyną problemu psychologicznego tzw. "zwielokrotnienia osobowości".
Człowiek decydując się na wstąpienie do jakiejś grupy czy organizacji musi liczyć się z faktem przyjęcia zasad danej grupy czy organizacji. Niekiedy sytuacja wygląda tak, że człowiek celem zdobycia pieniędzy czy też przyjaciół musi wstąpić w szereg jakiegoś ugrupowania, wybierając tym samym z dostępnych mu w danym miejscu i czasie grup. Często godzi się przez to na dobrowolną zmianę osobowości i przekonań na rzecz korzyści płynących z przynależności do takiej grupy. Człowiek odpowiednio wychowany i przygotowany psychicznie do takich sytuacji bez problemu poradzi sobie i zachowa własne „ja” godząc to jednocześnie z przynależeniem do grupy, natomiast człowiek wychowany w nieodpowiedni sposób, a często w ogóle niewychowany jest praktycznie skazany na porażkę, zostaje wciągnięty w taką organizację skąd już często niedaleko do skrajnych poglądów a czasem nawet do fanatyzmu (zależnie od grupy) Stąd hordy zmanipulowanych emerytek, wiernych słuchaczek Radia Maryja, stąd też między innymi konflikty między partiami politycznymi o skrajnych poglądach. Tego typu fakty odbijają się negatywnie na sytuację społeczną i całe społeczeństwo.

Społeczeństwo... Społeczeństwo minimalizuje świadomość człowieka; kształtuje człowieka w pewien konkretny sposób, człowiek ten natomiast nie zastanawia się dlaczego jest tak a nie inaczej, przyjmuje obecną sytuację za oczywistą, głównie ponieważ również dla większości jest oczywista; człowiek zapatruje się na większość, dlatego olbrzymią rolę w kreowaniu własnego „ja” ma wychowanie i okres dzieciństwa – rodzice decydując się na dziecko muszą zdawać sobie sprawę z wagi misji jaką jest wychowanie przyszłego pokolenia. W bardzo dużej mierze to waśnie od nich zależy czy młody człowiek zachowa swój indywidualizm, własne, niewpojone poglądy czy też w jaki sposób ukształtuje się jego wiara i moralność. Podstawowym warunkiem do zrealizowania takiego modelu wychowania jest podobny sposób wychowania przynajmniej jednego z rodziców i, jeśli wymaga tego sytuacja, liberalność drugiego z nich. Kwestia wychowania w tym przypadku potwierdza teorię, że „patologia rodzi patologię”. Dziecko z konserwatywnej rodziny lub już całkowicie skrajnie, z rodziny stricte patologicznej ma znikomą szansę na jakąkolwiek resocjalizację i zbudowanie w przyszłości zdrowej komórki rodzinnej, a tym samym na stworzenie czegoś nowego i oderwanie się od tradycji „z pokolenia na pokolenie”. Takie patologiczne rodziny i grupy społeczne rozmnażają się niczym wirus, niszcząc stopniowo zdrowe, kreatywne społeczeństwo zbudowane z indywidualnych, wolnych i niezmanipulowanych jednostek, słowem niszcząc prawdziwie nowoczesne społeczeństwo. Dlatego też analizując jakiś fakt patologiczny czy w ogóle jakąkolwiek sytuację społeczną warto jest rozbić podmioty takich sytuacji i faktów na jednostki i odnieść się do procesu wychowania i środowiska towarzyszącemu wychowaniu celem poznania pierwotnych przyczyn tychże faktów, ponieważ jak to wiele mądrych osób już mówiło i pisało, wszystko ma swoją przyczynę...

sobota, 14 listopada 2009

wtorek, 26 maja 2009

II

Pytania. Pytania, na które chyba nikt poza bytem absolutnym nie zna odpowiedzi. Co ja tu właściwie robię? Jaki jest cel tego, że żyję, że żyję akurat w tym miejscu i akurat w tym czasie? Tak bardzo pragnę to wiedzieć... Wiem, że ten cel istnieje. Nie jest nim na pewno zdobycie pozycji społecznej, zrobienie zawrotnej kariery, najczęściej poprzez uczestnictwo w pogoni za pieniądzem i władzą. Nie jest nim założenie rodziny, kupno domu, samochodu, wyjazdy z rodziną do Tunezji na wakacje. Później emerytura i adieu... Co w takim razie jest moją misją, tu na tym świecie, w tej rzeczywistości? Kim jestem?
Tak ciężko jest robić rzeczy, które nie mają sensu, ba, nawet zwykłego logicznego wytłumaczenia. Gdzie jest motywacja i perspektywy? Tak, dokładnie - nie ma ich. Ucz się, zadbaj o swoją przyszłość i pozycję! Ucz się kolejnej porcji kompletnie bezużytecznych informacji, zostań trybikiem w maszynie nakręcającej paranoję tego świata. Później odjedź na złotym rydwanie zostawiając za sobą tumany piachu. Odjedź do swojego nieba, które prawie niczym nie różni się od tego co za sobą zostawiłeś.

- Czy czasem masz wrażenie, że nie pasujesz do tej rzeczywistości, że jesteś jakby z innego świata? - Tak! - odpowiedział zgodnie dziesięciotysięczny tłum.

Głośny trzask tłuczonego szkła przywołał Johna do świadomości. Nerwowo zerknął w prawo, śliczna kelnerka o północnej urodzie równie nerwowo zamiatała stłuczoną szklankę z grzanym korzennym piwem, ulubionym zimowym napojem Johna. Od razu uderzył go znajomy słodki, świąteczny zapach. - To na pewno praca daje mi się we znaki, muszę się zrelaksować, i to szybko - pomyślał.
Tak jak przypuszczał, kobiety w rogu sali już nie było. - Pewnie wyszła kiedy miałem ten... kiedy... Nic nie pamiętam. Może jej tu w ogóle nie było... Może w ogóle nie istnieje. To wszystko przez tę wredną sukę, wciąż nie mogę o niej zapomnieć, a może nie chcę? Nie wiem. Jedyne co wiem to to, że zamarzam, muszę się czegoś napić i to zaraz. Muszę. John nie zastanawiając się długo, szybko udał się w stronę baru, po drodze nie omieszkał wdepnąć w kupkę zebranego szkła pozostawionego przez śliczną północną kelnerkę. Zamówił swoją ulubioną kawę po francusku z waniliowo-wiśniowym aromatem. Pachniała wybornie i smakowała jeszcze lepiej. John gdyby go było stać, zapewne pijałby ją codziennie... - Gdyby mnie było stać... Wyjechałbym z tej dziury (miasto, w którym mieszkał dziurą bynajmniej nie było) i zaczął wszystko od nowa. Całe życie, a co. Czemu nie. Rzuciłbym w cholerę tę okropną pracę. - John bardzo lubi swoją pracę, ale na coś musiał zwalać przyczynę swoich humorów i coraz częstszych depresyjnych nastrojów, a że z Amy się rozstał, została mu praca. - Wyjechałbym gdzieś, gdzie ludzie są mądrzejsi i bardziej przyjaźni. Gdzieś gdzie potrafią docenić starania "bliźniego". Bliźniego... Dobre. Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Tylko, że ja siebie nie darzę tym wspaniałym uczuciem. - I czar prysnął. - John obalił kolejne przykazanie, podciągając je do swojej sytuacji i swoich teorii. Obalił? Może tylko wyjaśnił, może odkrył tylko symbolikę, tak głęboko wrośniętą we wszystkie religie. Nie tylko religie. W rzeczywistości jest więcej symboli niż rzeczy pewnych. Drżyjcie sceptycy.
- Cholera, już tak późno! - John ze skwaszoną miną zerknął na swój wspaniały wielofunkcyjny szwajcarski zegarek. Sam już nawet nie wiedział dlaczego skwaszoną; czy przez to, że nie zauważył dwóch godzin spędzonych nad małą filiżanką kawy czy przez to, że zegarek był prezentem od Amy. Szybko zarzucił na siebie płaszcz, włożył czapkę, mocno obwiązał się szalikiem i wyszedł. Czuł przypływ energii i chęci. Nie wiedział czy to od kawy czy od aury panującej na dworze, a może od obu. - Ledwo co zjadłem śniadanie i wypiłem kawę na mieście, a już zbliża się pora obiadu. Znowu czas przeciekł mi między palcami. Jak krew. Krew wiąż zabijanego czasu.

piątek, 30 stycznia 2009

I

Nadszedł nowy rok, a z nim nowe nadzieje. Zwłaszcza na to, żeby ostatniego dnia tegoż roku stanąć dumnie i z uśmiechem na twarzy powiedzieć sobie " To był świetny rok, tyle mi się udało, zrealizowałem wszystko, a przynajmniej prawie wszystko co chciałem w nim zrealizować" Wszystko pięknie, ale żeby tak się stało trzeba przebrnąć przez bagno, przez wysokie i mroźne góry, za którymi to dopiero widać pierwsze oznaki wiosny...

John dobrze o tym wiedział, był skrajnym realistą obdarzonym nieprzeciętną świadomością, ba, wręcz takim realistą, że aż pesymistą. Tak, tylko że pesymistą nigdy nie był, bo czymże jest pesymizm. Można by było w tym miejscu przytoczyć całą masę książkowych definicji, ale po co? Pesymizm to pojęcie bardzo względne, zależące od masy często idiotycznych czynników, a przede wszystkim od rzeczywistości, a raczej jej postrzegania, od "prawdy tej jedynej i słusznej". Zaraz nasuwa się oczywiście pytanie czym jest prawda, a jak już uda się to względnie ustalić, nasuwa się masa kolejnych pytań, i w ten oto prosty sposób potwierdza się, że im więcej wiemy tym mniej wiemy. Pytania rodzą pytania, które to z kolei rodzą kolejne i kolejne i tak dalej, tylko gdzie jest koniec tego ciągu? Czym jest koniec? No i znowu od początku...
John obudził się w wannie pełnej zimnej wody. Często mu się to zdarzało. Czuł się wtedy jakby się obudził w innym świecie, a na zegarze godzina 19.19 jedynie to potwierdzała. John wiedział o podświadomości dużo, interesowało go to praktycznie od dziecka, kiedy to nie wiedział nawet co z czym się jada. Świadomość jest niekiedy bolesna, człowiek nie raz szuka beztroskiej niewiedzy, ucieka od problemów, zaczyna pić, palić, ucieka w narkotyki, popełnia przestępstwa i przede wszystkim kłamie... Okłamuje nagminnie samego siebie, a to znak, że jest już nieciekawie. John Parker, lat 32, bezdzietny, od pół roku radosny singiel. W sposób perfidny i chamski olał swoją kobietę, właściwie to olali się oboje, ona wypominała mu, że nie miał dla niej czasu, on zaś nie potrafił znieść jej denerwującego stylu bycia i robienia mu wyrzutów z byle powodu. Ależ to była miłość... Nie mieli ze sobą wiele wspólnego, no może poza podobnym gustem muzycznym i wspólnym zainteresowaniem sztuką. Amy, bo tak się nazywała, była projektantką wnętrz. Miała raczej snobistyczne usposobienie, lubiła być w centrum uwagi, co wkurzało Johna maksymalnie, nie mogła usiąść na dupie, jak to zwykle mawiał. Ale paradoksalnie Amy była facetem w tym związku, bo John był na to zbyt leniwy. Często nie mógł się zabrać za najprostszą czynność, odwlekając ją w nieskończoność. Był prokrastynatorem w bardzo zaawansowanym stadium rozwoju. Ostatnio przełożył, a później zresztą zapomniał, o bardzo ważnym spotkaniu dotyczącym jego awansu, lecz nawet jakoś specjalnie nie żałował, bo mu się nie chciało. Carpe diem. Nigdy mu się nie chciało wyrzucać śmieci, co było nierzadko przyczyną kłótni, po której Amy pakowała manatki i wyjeżdżała do rodziców. Ale zawsze wracała. Tym bardziej, że jej rodzice mieszkali w sąsiedniej dzielnicy, a pakowała się co najmniej jak na wyprawę na biegun. Zabierała nawet narty, mimo środka lata i temperatury sięgającej 40 stopni. Głupia wariatka. Tępa, głupia, upośledzona wariatka z cellulitem na dupie (cellulitu bynajmniej nie posiadała). John zawsze miał mieszanie uczucia względem tej kobiety, co nierzadko udowadniał na wspólnych przyjęciach i spotkaniach z przyjaciółmi. Potrafił ją obgadywać godzinami, po czym dzwonił i pytał się "Kochanie, everything's ok?". Ale teraz, gdy już jej z nim nie było, mimo wielu wad, nawet trochę za nią tęsknił. Ale nie, koniec. "Wychrzaniłem tą wiedźmę na zbity pysk i dobrze jej tak".
John znów obudził się w wannie. Kolejny flesz, przebłysk, przeszłość zawsze powraca nieproszona, przychodzi bez pukania, jak nawalony, znienawidzony członek rodziny na wesele, który nagle postanowił przypomnieć o swoim istnieniu, tylko po to żeby rozgrzebywać stare rany. Przeszłość lubi ranić. Wbija człowiekowi zimne ostrze w plecy i z uśmiechem na twarzy patrzy jak ten zwija się na ziemi z bólu. Pomyśleć, że marzeniem wielu ludzi jest podróż w czasie. Czym jest czas? John zamiast przygotowywać artykuł na jutro, bo pracował w redakcji, leżał w wannie i rozmyślał nad tym czym jest czas. Czas według zwykłych ludzi jest odcinkiem, jest liniowy. To odcinek, "chwila" między 15.15 a 17.17. Jest sobie bezkresne morze i mały statek. To właśnie statek jest dla ludzi czasem, płynie z jakiegoś miejsca do innego, a w środku są ci ludzie, zdani wyłącznie na ów statek. Czasem płynie wolniej czasem szybciej, ale zawsze ma jakiś cel, jakiś względny początek i koniec. Błąd. Czas to nie ten mały płynący statek, lecz morze, po którym płynie. Bezkresne i głębokie.
John dobrze o tym wiedział, fascynowało go to. Fascynowało go co kryje się w niezbadanych głębinach oceanu czasu. Wyjął korek z wanny, spuścił wodę, przetarł zaparowane lustro i spojrzał na siebie. Widział nieogolonego, nawet nieźle zbudowanego faceta właściwie świeżo po trzydziestce. "Ilu jest na świecie takich Johnów Parkerów", pomyślał lekko się krzywiąc. "Ile jest 32-letnich facetów leżących w zimnej wodzie myślących nad strukturą rzeczywistości? Mało", dodał, z kolei lekko się uśmiechając. Był to raczej odruchowy uśmiech.
Na śniadanie wciąż to samo, zupa mleczna lub jogurt. John mimo swojego chronnego lenistwa starał się jednak zdrowo odżywiać, chociaż ostatnio coraz mniej skutecznie mu to wychodziło, podjadał często w podrzędnych knajpach i przydrożnych budach z różnorakim świństwem spod znaku stars & stripes. Później pluł sobie w twarz, przeklinając świat i zrzucając wszystko na ludzi i stres, który rzekomo miał czyhać na niego za każdym rogiem. W ogóle ostatnio dręczyła go frustracja i najgorsza z możliwych - bezradność. "Dlaczego mam wpływ na tak mało rzeczy na tym świecie. Przecież było by dużo lepiej, naprawiłbym to i owo, pozmieniał parę osób... Czemu inni tego nie zauważają, a może nie chcą zauważać?" Wielka kropla sosu majonezowego i wielki plaster pomidora spadł mu na świeżo wypraną marynarkę. Czarną. "Kurwa", westchnął pobożnie.

Była sobota, a John jak to zwykle bywało w soboty wstał o 11.11. Rzadko mógł sobie pozwolić na taki luksus, gdyż przyzwyczajony był do wczesnego wstawania do pracy. Przyzwyczajony? John szczerze nienawidził wczesnego wstawania, a zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy psia pogoda i ciemność za oknem skutecznie odstraszały od opuszczania ciepłego łóżka. Ponieważ właśnie była zima i za oknem sypał śnieg, John wstał z uśmiechem na twarzy, przeciągnął się i zakładając wytarte kapcie-psy poczłapał leniwie do łazienki w celu dokonania codziennej toalety, której właściwie to nie znosił, bo mu się nie chciało...
- W co ja się znowu wpakowałem? - John popukał się w głowę, stojąc przed lustrem i myjąc zęby (tej czynności nie znosił wyjątkowo). - Jestem szalony, stawiam sobie ogromne wymagania i cele, a nawet nie wiem czy mi się to opłaci, czy będę coś z tego miał. Na co mi to?
John był trochę perfekcjonistą, jeśli nie widział szybkich efektów jakiejkolwiek czynności, którą wykonywał ogarniała go frustracja i niechęć. - Nic nie jest nigdy pewne, życie to ruletka, zbyt wiele zależy od szczęścia, losu, przypadku czy jakkolwiek by to nazwać. Człowiek jest nędznym kurzem na podwórku świata. Próbuje znaleźć swoje miejsce, pozycję, zrealizować cele i marzenia i nagle zostaje zamieciony do wielkiej szufli i tyle po nim zostaje. Gówno. Paranoja... John miał wiele planów i chęci do ich realizacji, ale natłok niefortunnych wypadków, ludzi i instytucji robiących człowiekowi pod górę na każdym kroku zniechęcała go do wszystkiego. Ale John Parker nie poddawał się. -Przecież nie oddam walkowerem siebie i swojej przyszłości!
- Dobra, czas na śniadanie, zajrzyjmy do lodówki! - Pomyślał John ochoczo. Jakże się zdziwił otwierając lodówkę. Jego oczom ukazał się jeden sflaczały, pleśniejący od spodu naleśnik, dwa jajka, resztka mleka i jakiś dziwny przedmiot przypominający coś w stylu kotleta. - Fantastycznie, kiedy ostatni raz robiłem zakupy? - John uderzył głową w drzwi lodówki pełen zrezygnowania. - No nic, przynajmniej wypiję kawę na mieście, ostatnio otworzyli niedaleko nowy bar. Ubrał się, odruchowo sięgając po smycz swojego nieżyjącego już psa, którego zwykł zabierać na poranne sobotnie wędrówki po sennym, dopiero co budzącym się do życia mieście. -Po cholerę ja ją jeszcze trzymam? Robię się sentymentalny, a to zły znak. Westchnął i odwiesiwszy smycz z powrotem szybko wyszedł z domu.
John kochał śnieg. Zawsze gdy oglądał prognozę pogody i ujrzał na ekranie chmurkę ze śniegiem cieszył się jak dziecko. Tego dnia pogoda była idealna, Johnowi od razu poprawił się humor i podskoczył mu poziom optymizmu o kilkanaście kresek. Krótki spacer, niecałe dziesięć minut i był na miejscu. Knajpa wyglądała sympatycznie, nie wyróżniała się jednak niczym szczególnym. Wszedł do środka. Pierwsze na co zwrócił uwagę, to przyjemny zapach kawy. Lubił kawę i pijał jej dużo, ba, był uzależniony od kawy. Zawsze zaczynał dzień od mocnej kawy z mlekiem i papierosa dobrej marki, bo uważał, że jak się truć to z klasą. John był pełen sprzeczności, a pojęcie hipokryzja nie było mu obce. Zawsze tłumaczył sobie wszelkie jego słabości, zwalał wszystko na czynniki zewnętrzne, niezależne od niego, jednak głęboko wewnątrz dobrze wiedział, że głównym winowajcą jest on sam. Ale nie lubił się obwiniać, no bo przecież kto lubi? Zawsze łatwiej jest powiedzieć " gdyby". Gdyby...
Gdyby nie wszedł do tej knajpy, punkt o 12.12, nie spotkałby jej. Widział ją już wcześniej kilka razy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Była łudząco podoba do Amy, chociaż może to też mu się tylko wydawało... Ale teraz, gdy ujrzał ją siedzącą na końcu sali przy oknie, nagle poczuł się nieswojo i dziwnie. Niespodziewanie po plecach przebiegł mu dreszcz. - Co się ze mną dzieje? Czy to sen? Czy ja jestem... Ciemność. Przez chwilę John zapomniał o otaczającej go rzeczywistości....

Młody chłopiec, osiem, może dziewięć lat. Bawił się w ogrodzie z ojcem. Lepili bałwana śmiejąc się przy tym i rzucając śnieżkami. Padał śnieg, było go bardzo dużo, wielkie zaspy w ogrodzie, duże, ciężkie czapy śniegu na żywopłocie i dachu domku dla ptaków. Chłopiec z radosnym śmiechem skoczył z rozpędu na ojca i oboje przewrócili się w wielką zaspę. Nacierali się śniegiem, krzyczeli, bawili się wyśmienicie. Tylne drzwi domu otworzyły się i wyszła matka w kuchennym fartuchu całym w mące, trzymała w ręce dużą łyżkę. Miała pogodną, wesołą twarz... - Chodźcie kochani, za chwilę będzie obiad. Wysoki mężczyzna, cały w śniegu wstał z ziemi, i ze śmiechem poklepał syna po głowie. -Chodź mały! Otrzepał się szybko, pobiegł w stronę żony i całując ją w progu oboje weszli do domu. Chłopiec został. Siedział po łokcie w śniegu i śmiejąc się jeszcze, zakładał kolorową zimową czapkę z uszami. Było cicho. Nagle kątem oka zauważył coś w kącie ogrodu... Z twarzy chłopca zniknął uśmiech.

czwartek, 20 listopada 2008

The end

I'm laying in my bed, smoking cigarettes,
Looking through the window at the end of the day...
Thinking too much, trying to figure out people souls,
Trying to understand how this world works.

So complicated, so simple, so happy, so sad.
Let's find the vaxine...

I'm laying in my bed, drinking cocktails,
Touching colors that I've made myself,
Trying to change too many things, too many people, everything...

So complicated, so simple, so happy, so sad.
Let's run far away...

I'm laying in my bed, trying to fall asleep,
Looking through the window at the end of everything...